Żeliwny zachwyt

Żeliwny zachwyt

Jeden cały srebrny. Drugi w kwiatki. Trzeci w dziwne szlaczki, których uczą się pierwszoklasiści. Dwa czerwone z białymi rączkami, 3 granatowe o dziwnych kształtach. Klasyczna mamusino-babcina kuchnia. Wszystkie garnki z innej parafii i… no cóż, większość z nich niezdatna już do użytku.

Pozdzierane, przypalone, rdzewiejące. I patrzące na to wszystko młodsze pokolenie, które właśnie nauczyło się gotować i postanowiło między innymi przeprowadzką odciąć pępowinę. Mieszkanie na wynajem, na kredyt przyjdzie czas. A w mieszkaniu puste szafki kuchenne.

Zastanawiałam się, czy spróbować odziedziczyć ten gastronomiczny las rozmaitości, ale już po chwili dotarło do mnie, że to, w czym gotuję, ma ogromny wpływ na smak, zdrowie, jakość potraw. Zaczęłam więc czytać, interesować się, szukać informacji i… nie wyobrażam sobie, abym mogła trafić lepiej. Francuska firma Staub niemalże spadła mi z nieba. Jej żeliwne naczynia przypadły mi do gustu zarówno pod względem praktycznym, jak i wizualnym. 

Rewelacyjne patelnie z nieprzywierającymi powłokami, garnki o różnych rozmiarach – nagle okazało się nie tylko, że potrafię, ale i uwielbiam gotować! Te żeliwne cudeńka sprawiły, że przygotowywanie potraw stało się doskonałym oderwaniem od rzeczywistości. A te kolory? Staub przeszedł samego siebie, pozwalając dostosować zestawy do własnych upodobań. Nagle patelnia przestała chować się w piekarniku, teraz pręży się na widoku – dumna, silna i lśniąca. Garnki wręcz przepychają się, aby w końcu spełnić swoje marzenie – wyjść z szafy. Doskonałe połączenie francuskiego szyku i perfekcyjnego rzemiosła. Wiśniowo czerwona inwestycja w smak, jakość, czas i zdrowie. Inwestycja, bez której nie wyobrażam sobie już codziennych gastro-szaleństw.